Ponadto, rozmaitość zawsze cieszy (dlatego nasze władze nie lubią jak wszyscy są na czarno), ale następny obrazek nie zamierza szpanować barwami, a zwrócić uwagę na to, co wisi.
Paproci takich jak na zdjęciu nie miałem, ale przypuszczam, że one mają tak jak znane mi, nazywane samambaia de metro. Sensowniej by było mówić o nich de metros, bo ich zwis wcale nie ogranicza się do jednego metra. Wręcz odwrotnie. Póki wisi i dna nie sięgnie (w roli dna może być ziemia albo podłoga), rośnie. A potem przestaje.
Ciekaw jestem mechanizmu, który mówi roślinie, że ma przestać.
Jakaś odmiana tigmotropizmu. Nasuwa mi się tigmotropizm a rebours.
Poznaj hormon wzrostu roślin auxin.
Sachs – Plasticity.pdf
I review na ten temat: w google books
Ariel Novoplański jest pionierem dyscypliny dziedziny życia społecznego roślin. Napisał kilka książek wydanych chyba u Springera. Znajdziesz z łatwością. Ta dyscyplina ma wielkie znaczenie dla rolnictwa intensywnego i nawet było kilka masywnych projektów w latach 80-90.
MEF – nie pogniewasz się za skrócenie opisu podanych przez Ciebie linek? Mam nadzieję, że to mieści się w zakresie przyzwoitego działania redaktorskiego i nie modyfikuje intencji komentującego 🙂
paradox – nazwa piękna, pozostaje tylko odkryć jak to działa. W podanym przez MEF artykule widzę rozdział z obiecującym tytułem „mechanizmy rozwojowej plastyczności” i odniesienia do Gell-Manna (ho, ho, gdzie te czasy gdy wystarczało oko do opisu roślin), ale widzę też szczere wyznanie: „little is known”. Jak tak, to czuję się zwolniony z obowiązku fantazjowania, bo jak specjaliści nie wiedzą wiele, to co taki andsol może wiedzieć?
Przy okazji: nie wiem czy poza Brazylią używana jest ta technika osadzania paproci w w doniczce z paprociowego drzewa – takie coś nazywa się „xaxim” (czytane szaSZIM) – i nazwa miejscowości Xaxim w stanie Santa Catarina pochodzi stąd – albo nie pochodzi, językoznawcy mają różne poglądy na ten temat.
W bardzo dużym uproszczeniu. Roślina reaguje na różne bodźce, co chyba nie jest dla nikogo niespodzianką. W tym konkretnym przypadku, na bodziec mechaniczny, jakim jest dotyk. Można czasem na zdjęciach poklatkowych realizowanych przez dokumentalistów zobaczyć, jak pędy czy wąsy kręcą się szukając podpory bądź punktu zaczepienia, do którego mogą przywrzeć (od razu nasuwa się skojarzenie z przywrą – ale to inna para kaloszy – dosyć niesympatyczny rodzaj robali). A ruch i wzrost pobudzane są (fitohormonalnie) do momentu, w którym natrafią na tego typu obiekt. Potem już tylko rosną, oplatając bądź przyczepiając się do podłoża. W skrajnych przypadkach potrafią takiego nosiciela zadusić. A mówią, że to tylko domena węży dusicieli i zwyrodnialców.
W opisanym przez Ciebie przypadku używam takiego sformułowania, bo sądzę, że hormon wzrostu wydzielany jest do momentu zetknięcia się pędu z podłożem. Czyli dotyk jest czynnikiem hamującym.
Poza tym chyba niepotrzebnie się wychyliłem. Mam nadzieję, że pojawi się Michał i objaśni to po swojemu. Czyli kompetentnie, lekko i jasno. Nie uciekając przy okazji od jakichś dygresji.
Niech go dobre moce zachowają przy dygresjach. Bowiem jak zgodnie krzyczeli parlamentarzyści francuscy „Vive la digression”. Choć nie pamiętam dobrze, może o coś innego chodziło 🙂
Z artykulu o przestępie dwupiennym: „Upon mechanical stimulation, the activities of the vanadate-sensitive K+, Mg2+-ATPase and the Ca2+-translocating ATPase(s) increased rapidly and transiently, indicating that increasing transmembrane proton and calcium fluxes are involved in the early stages of tendril coiling.” (H. LißE & W. Weiler 1994).
Ale mysle ze glownie chodzilo o przywolanie Michala 🙂
Auxin kontroluje tempo wzrostu komórek w zależności od przestrzennej dystrybucji fotonów padających na roślinę. Światło rozkłada auxinę, dlatego część rośliny któa jest oświetlona mniej rośnie szybciej. Zjawisko znane jako fototropia. Na tempo wzrostu wpływa też tempo fotosyntezy, a ta zależna jest od składu spektra światła. Tak na przykład dodatek światła czerwonego w okolicach 700 nm zwiększa tempo fotosyntezy i wzrostu roślin w kotrolowanym otoczeniu o 20-30%. Zmiana stosunku „naturalnego” między światłem zielonym ( około 500 nm) i głęboko czerwonym ( około 650 mn) przyśpiesza procesy dojrzewania np pomidorów cieplarnianych o 2-3 tygodnie i zwiększa plony.
Z politykami jest gorzej. Nie odczuwają dna
Dobry wieczór, ja właśnie wróciłem do domu po tygodniu latania po Europie, skąd przywiozłem sobie przeziębienie i zmęczenie (a także mile i segmenty do tzw. statusu, co wcale nie oznacza tego, co dawniej znaczyło). Zajrzawszy (imiesłów przysłówkowy uprzedni) na bloga, ujrzałem wiele słów bardzo mądrych (auksyny, tigmotropizm, ATPaza), które mam w użyciu biernym w sytuacjach rzadkich, i tylko gdym wypoczęty a po kawie porannej. Zakładam, że tutaj incognito się różne profesory wypowiadają i wiedzą, co mówią. I niech tak zostanie.
Zastanowiło mnie jednak, gdzie Ty widzisz paprocie wiszące, bo to, co wisi na pierwszym planie to najwyraźniej rozchodnik Morgana (Sedum morganianium) – zdecydowanie nie paproć. W dalszym planie widzę Platycerium (owszem, paproć, ale nie metrowa), może też są też jakieś nefrolepisy, ale raczej niewidoczne bez lupy.
Bo dla mnie co wisi to paproć. Być może paproć uogólniona. A jak w xaxim to po dwaproć paproć.
Dodam jeszcze bardzo ladny artykul andsolowych krajanow
Plants on the move
Dla mnie paproc to kazda roslina o koronkowych listkach lubiaca cien i wilgoc 🙂
@lisek („kazda roslina o koronkowych listkach”)
Ze znaczącymi wyjątkami: języcznik, nasięźrzał. Jeśli mówić o tych występujących głównie w dyktandach ortograficznych, to jeszcze podejźrzon.
Oczywiście Brückner w swoim słowniku etymologicznym słusznie wskazuje na trop pierzastości. A wilgoć jest niezbędna, bo u paproci cały seks się odbywa, że się tak wyrażę, na zewnątrz.
Ojej, to języcznik je czy nieje paproć? A o uwadze z Wiki, że zagrożony jest przez wykopywanie i przesadzanie do ogrodów i na cmentarze, to jaka jest intencja sadzenia go na cmentarzach, żeby tym, co odeszli, smutniej i poważniej tam było? A może oni by woleli coś w pastelowych barwach?
Okazuje się, że niejaki Długosz to też jest paprotka. W dodatku królewska. I wszystko właściwie się zgadza.
Je paproć. A w zasadzie je paprocie. Łukasz Łuczaj je, ale on wszystko zje, w myśl zasady chłop (a w zasadzie chłopointeligent) żywemu nie przepuści.
Tematyka roślinności cmentarnej jest ogólnie dość ciekawa, bo stanowi obszar, na którym spotyka się symbolika z praktyką ogrodniczą i ograniczeniami wynikającymi z trudnych niekiedy warunków.
Symbolicznie na cmentarzach jest miejsce na rośliny zimozielone (tutaj puryści językowo-botaniczni się krzywią, boć one nie tylko zimą zielone, ale alternatywna nazwa – wieczniezielone – też adekwatna nie jest), bo ta zieloność nie ulegająca porom roku jest jakoby aluzją do życia wiecznego. A więc bluszcze, oweż języczniki, ale także barwinek i tuje (żywotniki) oraz bukszpany. Często rozchodniki i rojniki (łacińska, nieprzypadkowa nazwa: Sempervivum). Z drzew, oprócz tych zimozielonych, lipy (spokój), wierzby płaczące oraz brzozy (również jako materiał na nagrobne krzyże w sytuacjach masowych lub doraźnych) i jesiony (spokój)
Dawniej również pomniki nagrobne zawierały motywy roślinne, także symboliczne (róże, maki, konwalie), dziś wszystko z jednej sztancy i sztampy. A z cmentarzy – ogrodów pamięci, zostały nam lastrikowe pustynie zdobione sztucznymi kwiatami i chińskimi zniczami.
A teraz jeszcze coś dla żywych. Rafał Wosia poczytajka (fragment) dla tych podtrutych neoliberalizmem, co uważają, że postulaty pewnej partii na R to demagogiczny marksizm:
Czy wiedzą państwo na przykład, dlaczego kraje najbardziej rozwinięte są najbardziej rozwinięte? Otóż najprostsza odpowiedź brzmi tak: ich bogactwo bierze się z dobrze opłacanej pracy. Bo to nie prawda, że Zachód najpierw się dorobił, a potem zaczął to bogactwo rozdzielać. Było dokładnie odwrotnie. Gdy poczytacie historyków ekonomii (Acemoglu i Robinsona albo Vogtha i Voigtlandera) to zobaczycie, że ci którzy bogactwa nie rozdzielali wyzyskując na potęgę zostawali z tyłu (to przypadek choćby opartej o pańszczyznę folwarcznej Rzeczypospolitej albo niewolniczego południa USA). Bo tamtejszy kapitał nie miał najmniejszych zachęt do tego by być innowacyjny. Wystarczała mu przewaga konkurencyjna wynikająca z taniej pracy. W tym samym czasie tzw. Zachód też akumulował kapitał i wyzyskiwał (poczytajcie Dickensa, to się dowiecie jak mocno). Z drugiej jednak strony tamtejsze elity robiły jednak więcej ustępstw na rzecz innych klas. Czasem ze strachu, czasem z konieczności, a czasem przypadkiem. To jednak wystarczyło, by praca była na zachodzie lepiej traktowana (badania pokazują, że było tak już od XIV w.) stanowiąc drabinę, po której Zachód wspinał się coraz wyżej i wyżej, zostawiając w tyle resztę świata.
Ta wycieczka w historię miała państwu udowodnić, że o dobrą pracę bić się warto. I znowu nie jest to jakieś szalenie skomplikowane zadanie. Tylko pewien polityczny elementarz. Otóż położenie pracy i pracownika można wzmacniać na dwa sposoby. Przed wytworzeniem dobra przez gospodarkę narodową albo już po tym.
Zacznijmy od tego drugiego, bo łatwiej zrozumieć go w sposób instynktowny. Nazywa się on redystyrybucją i polega na tym, że państwo pozwala biznesowi produkować co chce i jak tylko chce, ale potem mówi mu: no dobrze, a teraz oddaj część zysku do wspólnej kiesy (podatki). A gdy biznes się burzy, to można mu grzecznie (i zgodnie z prawdą) wyjaśnić, że nikt nie jest samotną wyspą i również on otrzymał na pewnym etapie coś od swojej społeczności (choćby w formie edukacji, bezpieczeństwa czy infrastruktury lub dobrze wykwalifikowanej siły roboczej). Niech więc teraz nie próbuje sprzedawać nam głodnych kawałków jak to doszedł do wszystkiego ciężką pracą i nikomu nic nie zawdzięcza. Aby pieniądze z redystrybucji wzmacniały pracownika, należy rozbudować sieć, w którą taki pracownik może wpaść na wypadek utraty pracy. Bo doświadczenie (również to polskie) uczy, że w kraju bez takiej sieci pracownik staje się faktycznym zakładnikiem pracodawcy. I trzeba zrobić wszystko, by pchać ich w kierunku równouprawnienia (nawet jeśli nigdy tam nie dotrzemy).
W praktyce redystrybucja jest jednak trudna. Zasobne w kapitał warstwy społeczeństwa mają bowiem olbrzymie szanse na przechwycenie systemu politycznego. Wówczas formalnie może i nazywa się on demokracją, ale w praktyce programy welfare state są pierwszymi, które się ucina w momencie jakiegokolwiek kryzysu (reakcja na krach roku 2008 na Zachodzie dobitnie to pokazuje). Niezwykle łatwo jest też skompromitować całą redystrybucję dowodząc, że jest ona żerowaniem leniwych na ciężkiej pracy zaradnych. Zwłaszcza, że opinia publiczna jest zazwyczaj robiona przez warstwy ekonomicznie uprzywilejowane.
Dużo lepiej i skuteczniej jest więc działać na rzecz wzmocnienia pracy jeszcze zanim dochód narodowy zostanie wygenerowany. Ten proces nazywa się predystrybucją. Jedna jego forma to istnienie silnych i reprezentatywnych związków zawodowych, które na bieżąco starają się łagodzić naturalny dla kapitalizmu wyzysk pracy przez kapitał. Pilnują, żeby różnice płac w przedsiębiorstwie nie sięgały niebotycznej skali. Albo, żeby pracownik nie musiał traktować pracodawcy jako swojego dobroczyńcy tylko dlatego, że ten… wypłacił mu pensję w terminie. W temacie związków mamy w Polsce masę do zrobienia, bo zarówno pod względem uzwiązkowienia, jaki i reprezentatywności związków (prawie ich nie ma w małym i średnim sektorze prywatnym). Ale predystrybucję można robić jeszcze na inne sposoby. Na przykład poprzez rozpowszechnianie spółdzielczego modelu działalności gospodarczej. Wiele państw ten model od lat aktywnie promuje. I nie bez powodu. Badania pokazują bowiem, że zwłaszcza w warunkach kryzysu spółdzielczość wzmacnia przedsiębiorczość i sprzyja zmniejszaniu ekonomicznych nierówności.
Drogi babilasie
Pierwsze zdanie-pytanie (inicjujące wywód):
„Czy wiedzą państwo na przykład, dlaczego kraje najbardziej rozwinięte są najbardziej rozwinięte? ”
budzi moje poważne wątpliwości. To jest wrzucenie granatu do izby w celu oczyszczenia przedpola. Ot. tak. żeby potem dyskusja z domownikami była łatwiejsza i przyjemniejsza.
Nie sądzisz?
I jeszcze ten „tzw. zachód”.
Widzę również konieczność redystrybucji. Ale nie przy pomocy erystycznego rozrzutnika nawozu.
A w kwestii odwołania się do Acemoglu i Robinsona, od dłuższego czasu przymierzam się do napisania czemu na początku strasznie mi się podobali, a potem przestali (tak, łatwiej jest zamierzać napisać niż napisać). Mówiąc w sposób najkrótszy z możliwych: jak się czyta, bardzo to imponuje, ale jak próbuje się opowiedzieć to we własnych słowach, brak ich.
Ja tak mam literalnie ze wszystkimi, AndSolu, nie tylko z Acemoglu i Robinsonem. Przynajmniej wiem teraz, że nie jestem sam.
Mówiąc w skrócie: nie, nie sądzę, drogi telemachu. Ale dobrze, będę już tylko o roślinach, bo to między nami bezpieczny temat. A nie, przypomniało mi się, że wcale nie…
Nie umniejszają roli dyskusji o roślinach. Zdecydowanie wolę jednak poczytać o Acemoglu, Robinsonie, redystrybucji i wszystkim tym, czym Michałowi przyjdzie do głowy podzielić się ze mną w ramach dygresji.
Zwłaszcza, że wprawdzie na wyrost zostałem przez Niego przypisany do grona profesorskiego incognito, ale jakoś w dziedzinie szeroko pojętej biologii, w tym i botaniki spokojnie daję sobie radę.
Ciekawe, że akurat granat przywołał Telemach. Czyli dalej obracamy się w obszarrze pomologii.
Acemoglu & Robinson? Czy chodzi o wydaną ostatnio po polsku książkę „Dlaczego Narody Przegrywają” (wyd. Zysk)?
A&R, wychodząc od pytania „dlaczego ludzie emigrują z Meksyku do USA – a nie na odwrót”, badają przyczyny bogactwa narodów. Ich teza sprowadza się do prostego stwierdzenia: „The policy is everything” („polityka jest wszystkim”). A właściwie dobrze działające instytucje państwowe (podkreślam, że chodzi o sprawnie działające instytucje PAŃSTWOWE, ze szczególnym uwzględnieniem państwowej policji i państwowych sądów; żadna Niewidzialna Ręka Oligarchii niczego tu nie załatwi).
A&R obalają utrwalone stereotypy, że o bogactwie narodów świadczą rzekomo:
=> położenie geograficzne (np. „taka Hiszpania to jest bogata, panie, bo słoneczko mają cały rok, aż robić się chce – nie to co u nas, śnieg i plucha, tylko się powiesić”),
=> surowce („ach, gdyby tylko Polska miała ropę naftową…”),
=> uwarunkowania kulturowe („ci Ruscy to by tylko chlali a Brazylijczycy tańczyli sambę i piłkę kopali, a robić to nie ma komu”),
=> uwarunkowania rasowe (np. „ci Czarni to nie lubią pracować” co szczególnie zabawne, gdy opowiada to klasa średnia w Twoim kraju, zatrudniająca czarne sprzątaczki z faveli).
W sumie nic w tym odkrywczego – swoją książką dali tylko amunicję ludziom, mówiącym to od dziesięcioleci (że liczą się instytucje państwowe, że liczy się państwo z jego siłą rozjemcy sporów i gwaranta praw).
Zacznijmy od geografii: od dawna wiadomo było, że Rosja „powinna” być najbogatszym krajem świata. Takim odpowiednikiem Norwegii, tylko bardziej na wschód (i tu bardzo zimno, i tam bardzo zimno; i tu zatrzęsienie surowców, i tam zatrzęsienie surowców). Jakoś nie jest.
Uwarunkowania kulturowe: spójrzmy na Koreę Północną i Południową. Ten sam naród, ten sam język, ten sam półwysep. Ta sama kultura. Jedyne, co ich dzieli, to polityka. Jak to się stało, że jedni są bardzo biedni, a drudzy bardzo bogaci?
Surowce też nie gwarantują sukcesu; nie ma takich pieniędzy, których nie można by przepuścić lub rozkraść. Tu kłania się Demokratyczna Republika Kongo – najbogatszy i zarazem najbiedniejszy kraj świata(*). Z kolei Japonia żadnych surowców nie posiada, ba, oni nie mają nawet miejsca na ziemię uprawną (stąd ich ekspansja militarna). Jedyne, czego im nigdy nie brakowało, to skały i trzęsienia ziemi. Ale mają to, czego nie ma DRK: silne państwo.
Zresztą surowce (można pod nie podciągnąć również żyzne ziemie) mogą być przekleństwem; tu kłania się przedrozbiorowa Polska – państwo relatywnie bogate, które z powodu swojego bogactwa (silne rolnictwo, eksport zbóż) niechętne było jakimkolwiek reformom politycznym czy innowacjom ekonomicznym („zboże wyślemy do głodującej Francji, a za uzyskane pieniądze kupimy od Turków orientalne przyprawy na pański stół; sąsiadowi aż gul skoczy!”). Jak się stół od żarcia ugina, to kto by tam jakieś manufaktury zakładał.
Autorzy piszą jeszcze o inkluzywności państwa – też dobre, bo pod prąd neoliberalnym historyjkom o tym, jak bogacze („przedsiębiorcy”) zbudują państwo, w który wszyscy będą bogaci (tymczasem różne grupy społeczne mogą mieć różne cele).
O tej książce i tezach A&R można by pisać i pisać, ale nie będę tu zaśmiecać bloga – powiem tyle, że jest ważna, zrobiła na mnie duże wrażenie i polecam ją, gdzie mogę.
wydawnictwo WAB „na dniach” wyda polski przekład legendarnej książki van Reybroucka „Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju”
znowu_ja – protestuję przeciw używaniu przez Ciebie zwrotu o „zaśmiecaniu bloga” – chyba że wszyscy przejdziemy na Japanese honorifics, ale to jest dość uciążliwe. I dzięki za odniesienie do Van Reybroucka, już go sobie ściągnąłem po angielsku.
Co do dzieła panów Acemoglu & Robinson, bardzo rzetelnie podajesz ich główne linie rozumowania i nie mam do nich nic w sprawie popularnych teorii o bogactwie narodów, które rozmontowują. Gorzej jest gdy starają się wyznaczyć momenty zwrotne w życiu narodów i tu widzę więcej spisu zdarzeń niż teorii je wyjaśniającej, ale jak pisałem, porządnie przygotować moje uwagi tak, by nie obrywać za połebkowość, przekracza w tej chwili moje możliwości.
Właśnie dlatego cieszę się, że książka A&R się ukazała po polsku, bo te idiotyzmy trzeba wciąż w Kartoflandii rozmontowywać. Ileż to już razy słyszałem, że „Niemcy to takie bogate, panie, bo w czasie wojny nakradli” (tylko że wszystko, co nakradli, szło na zdemolowaną w ostateczności armię) czy „gdyby nie komuna, to byśmy się po wojnie odbudowali szybciej od RFN, i to do nas Szwaby jeździłyby na saksy” (ew.: „Niemcy to som takie bogate, bo je przecież odbudowali polscy gastarbeiterzy, tymi ręcami w ’83 w Hamburgu kotlety biłem”). Pomijam już bełkot typu „Polska je biedna bo Żydy sprywatyzowały”. Nie mówiąc już o bzdurach typu „Amerykany to takie bogate, dlatego bo Indian wybili, a jakby te czarne i latynosy się nie obijały, to już w ogóle Szwajcaria”, czy „W Afryce to im się, panie, robić nie chce, dlatego jeść nie mają” (pomijając zupełnie kontekst kolonialny i drenaż kontynentu). W związku z różnicami kulturowymi (w polskim dyskursie króluje skrót: „biały człowiek = bogate państwo”), przy pytaniu o tym, jak to się stało, że Korea Południowa stała się taka bogata (kiedyś była pariasem Azji), usłyszałem, że to dlatego, że „przyjęli chrześcijaństwo od Amerykanów”. No i nieśmiertelne „Niemcy i Japonia to takie bogate, bo w nich Amerykany po wojnie dolarów wpompowali” (prawda, ale pompowali też w Filipiny i Wietnam Płd. – tylko co z tego? nie ma takich pieniędzy, których nie można by zmarnotrawić).
Jakoś nikt z tego towarzystwa nie potrafi mi wytłumaczyć fenomenu państw skandynawskich, w których przecież i zimno, i ciemno, i socjalizm szaleje (o rychłym bankructwie lewackiej Szwecji słyszę już od 20 lat). „Ropy nie mają (wyłączając Norwegię), a takie bogate! Cudy, panie w tej Unii, chyba duszę Złemu za srebrniki sprzedali!”.
Rodacy, kiedy się ich pyta jak wzbogacić Polskę, to albo bredzą o wyzwoleniu Niewidzialnej Ręki Rynku z „socjalistycznych kajdan” (korwinobalceryści), albo o gazie łupkowym (Platforma), albo o wyciąganiu kasy z Unii (niech zapłacą za okupację!), albo o intronizacji Chrystusa Króla, ale niemal nigdy nie zastanawiają się nad stabilnością prawa i instytucji, nad polityką inkluzywną. W kółko słyszę hasełka „zrównać z ziemią złodziejski ZUS co kradnie!!!”, „rozgonić lewacki Trubynał!!!” albo „rozliczyć komuchów i zabrać z powrotem co nakradli!!!”. Alleluja i do przodu! Albo – w innej wersji – brednie o niskich podatkach. Nikt nie mówi o kapitale społecznym, silnych instytucjach i szacunku wobec prawa, o budowie kapitału społecznego i zasypywaniu nierówności. Do niedawna, przy naszym zaczadzeniu neoliberalizmem, systemowe zmniejszanie nierówności poprzez zwiększenie podatków brzmiało niemal jak nawoływanie do leninowskiej rewolucji (ten hejt, kiedy Zandberg wspomniał o 75% dla najbogatszych…).
Prawie nikt nie pisze o tym, że Polska padła ofiarą swojej nieinnowacyjności, ciemnoty i feudalizmu – i sama podała się zaborcom na tacy, o tym, że budowanie skansenu cywilizacyjnego to nie jest przepis na sukces (tu konserwatyści jako kontrprzykład podają Bawarię), o tym, że narastające nierówności to zagrożenie pod każdym względem, o sile instytucji i prawa.
Co do „ciemnoty i feudalizmu”, to jest bardzo ciekawy przykład, pokazujący, że Heraklit niewiele wiedział o rzekach. A może o Polakach. Bo Polak potrafi.