I widać tu, że to nie jest druga runda walki „biały człowiek a żółte niebezpieczeństwo”, ani „nasz Dobry Bóg przeciw tamtemu Złemu bogowi”, ani obawa, że pozbawiony kiedyś ziem Meksyk zrobi Stanom takie samo kuku jakie robią Rosji Chińczycy, ani strach przed prymitywnym materiałom obcego pochodzenia zabijającym tubylców (bo póki robi to własna firm zamieniając rzekę w ściek, nie ma problemu), ale po prostu chodzi o to kto ma zarabiać. Trump rozumie budowanie i chwała mu za to, że zrozumiał przesłanie historii mówiącej o zigguratach, piramidach, wielkich murach, mauzoleach i pałacach. I przypuszczam, że dostaje bólu zębów od samego myślenia, że olbrzymie grupy młodzików, nazywających samych siebie „inżynierami”, nie umiejących zbudować nawet pokoju z łazienką, zdobywają tak, od niechcenia, miliardy dolarów, które on musiał w pocie czoła wyciskać z Azjatów i ze swoich rodaków.
W zasadzie ma on rację: życie nie jest sprawiedliwe.
PS. Przyznam, że słowo „kultura” nie powinno pojawić się tutaj, ale chciałem być grzeczny.
przekonuje mnie takie postawienie sprawy, czy czasem u podłoża takiej ludowej niechęci do obcych, kolorowych, inaczej wierzących nie leży przypadkiem przede wszystkim wizja nieprzyjemnej konieczności podzielenia się – czy to miejscem do mieszkania, pracą czy prawami i przywilejami należnymi obywatelom. A cała reszta strasznych strachów to tylko zasłona przed tą oczywistością.