Zazdroszczę różdżkarzom. Staje taki na gołym polu, trzyma gałązkę w dłoni i ona sama mu mówi: „o, tu się wgłąb, a tryśnie to, czego ci trzeba”. A jak ja czegoś szukam i staję w tym bezmiarze Internetu, nic mi nie powie: „tu, tu masz źródełko, nic, tylko kopać i kopiować”. I na ogół jak coś tam z głębin siknie, to przypadkiem i po tak długim czasie, że jeśli kogoś to przedtem ciekawiło, to teraz owszem, ciekawi, ale coś zupełnie innego.
Nic to. Zapiszę, co mi niedawno się nasunęło, a trapiło mnie od lat. Chodzi o wieść o tym jak to okrutny brazylijski rząd postanowił się pozbyć swoich Indian na dobre i w wielkiej tajemnicy wysyłał im koce nasycone zarazkami ospy, ale jakiś odważny dziennikarz to odkrył.
Miałem to od razu za bzdurę. Tak, przeróżne rządy miewają pomysły tak kretyńskie jak i zbrodnicze, ale rządy nie są dobrymi organizacjami do realizowania takich rzeczy. Prawie zawsze „rząd” to dość przypadkowy zlepek osób i zupełnie nie nadaje się do kryminalnych działań. Konspiracje istnieją tam, gdzie jest sztywna hierarchia z wykluczeniem dyskusji, więc może je tworzyć wojsko, kościół, mała banda z dużym zbójem. W rządzie szybko ktoś wypaple.
Czasami „znawcy” brazylijskich realii uściślali, że te koce rozdawała Funai (Fundação Nacional do Índio – Narodowa Fundacja Indian). A to już jest kompletna herezja. Coś takiego jak gdyby szła przez Polskę wieść, że Czerwony Krzyż wszczepia rzeżączkę chłopom z lubelskiego. Więc pozostawałem z ogólnym przekonaniem, że to jak te płuca świata czyli Amazonia, którymi ktoś inny niż Brazylia powinien się zająć, albo nieustanne odkrywanie nowych plemion w zakątkach Brazylii, ale nie przez Funai, który na tym się zna, tylko przez dziwne organizacje pozarządowe, złożone z pięciu bardzo szlachetnych osób z Nowego Jorku.
I pewnego dnia czytam te zdania:
Anglicy nawet wobec swoich najwierniejszych sprzymierzeńców nigdy nie byli uczciwi. W roku 1732 generał Jeffrey Amherst wysłał następującą instrukcję do swego podwładnego w stanie Massachusetts, zamieszkałym przez zaprzyjaźnione szczepy:
„Będzie bardzo dobrze, jeśli zdołacie zarazić wszystkich Indian ospą za pomocą koców, pod którymi spali chorzy. Każda inna metoda również będzie dobra, jeśli doprowadzi do wyniszczenia tej obrzydliwej rasy. Byłbym wielce rad, gdyby wasz projekt urządzania na nich polowań przy użyciu psów przyniósł rezultaty, lecz, niestety, pomysł ten wydaje mi się mało realny”.
To z reportażu „Amerykanie” Stanisława Mierzeńskiego. (Ciekawe: reportaż dostał w pewnym konkursie w roku 1962 pierwszą nagrodę, ale został opublikowany dopiero po śmierci autora w roku 1964). Więc od razu skoczyłem do angielskiej Wikipedii – i wszystko się zgadza. Pomysł z psami był mało realny, bo „Anglia jest zbyt daleko”, ale zarażone koce były pod ręką i dwa koce oraz chusteczki zostały użyte i wywołały przewidywany efekt wśród Indian Delaware i Shawnee.
Czyli słusznie mówili starzy ludzie, że nie ma dymu bez ognia, ale jak dymu jest dużo, łatwiej ukryć gdzie się pali.
Dziwne. Od samego początku wydawało mi się, że cała historia wydarzyła się w Ameryce Północnej a nie Południowej, tym bardziej zaskoczenie…
Historia o używaniu koców z ospą współcześnie nie trzyma się kupy choćby dlatego, że ostatni przypadek ospy na świecie odnotowano 40 lat temu, po prostu nie mieliby skąd tych koców wziąć
@chakravant: Ludwik Krzywicki napisał cenny esej „Wędrówka idei” (a może tytuł to „Wędrówka idei w czasie”, niestety nie mam pod ręką tomów z jego pracami) – i miał rację, idee nie giną. Wszystkie odżywają. Tak te dobre jak i inne, złe.
@marcello_minestrone – powiedziałbym, że takie wieści trzymają się właśnie kupy i niczego innego.
Mam nadzieję że Te szczepy trzymają się z daleka od szpitali. Bo tam najłatwiej złapać chorobę zakaźną.
Link do blogu(a) PAKa nie działa. A szkoda.
@telemach, chyba pod koniec zeszłego roku onet wymordował wszystkie swoje blogi, całą platformę blog.pl . Bardzo bym chciał wiedzieć gdzie on przeniósł swoje blogi – często dopisywał się u Doroty Szwarcman, zapytam ją czy coś o tym wie.
@MEF, od dawna utrzymuję, że trzeba mieć dużo zdrowia, by wchodzić do szpitala.
Onego?
https://www.blogger.com/profile/04714762321951908838
O, dzięki, kwiku. A Dorota też natychmiast pomogła i wstawiłem w linkach podany przez nią jego właściwy adres.
dzieckiem bedac czytalem „Orinoko”, tam tez o zabijaniu indian kocami (lub ubraniami?) z zarazkami, znal Fiedler instrukcje generala, czy sam mial takie szatanskie pomysly?
(a moze to nie bylo w „Orinoko”? ale dawno, bardzo dawno temu czytalem)
Fiedler, mówisz? Kiedyś bardzo bym się zdziwił, że u siebie ładował takie banialuki, ale po poznaniu książek „Na przełaj przez dżunglę” oraz „Brazylia mierzona krokami” (autor to Jan Gauze), dla porównania wróciłem do czytania Fiedlera i myślę, że może coś tam się da uratować, ale bliżej mu do Cejrowskiego niż do Gauzego (tak to się odmienia?)
Od ponad trzech lat zbieram się napisać o tych dwóch książkach, ale cościk mam nadmiar zamiarów a niedomiar umiejętności.
Historię o kocach znałem, ale właśnie w wersji północnoamerykańskiej i z czasów podbojów, więc dziwi mnie wiadomość, że ktoś to rozpowiada w wersji współczesnej.
Czasem dobrze skonstruowana pogłoska może długo krążyć, wygląda na to, że natknąłeś się na wyjątkowo starego mema, który przetrwał dzięki efektowności. Najgorsze są niesprawdzone pogłoski utrwalone w literaturze i pracach historyków.
@zaciekawiony, myślę, że kluczowe słowo w Twojej uwadze to „ktoś”. Chyba rzadko ktoś bredzi dla czystej przyjemności bredzenia. Kto wie, może powstanie gałąź socjologii zwana bredniologią, badającą kto, dla kogo i za ile bredzi.
Mialem może 14 lat gdy dziadek zabrał mnie na pobliski pagórek gdzie była wykopana studnia i obwieścił ze trzeba poszukać miejsca na nową. No i ze rozwidlony patyk się do tego przydaje. Sceptycznie nastawiony złapałem jednak ten patyk tak jak pokazał i zacząłem przemierzać łąkę. Co jakiś czas patyk sam ciągnął w dół tak ze trudno go było utrzymać i nie musiałem sam siebie przekonywać ze czuję jakieś subtelne perturbacje sfer czy coś w tym guście, cholerny patyk po prostu opadał jakby na końcu doczepiony miał kilogramowy odważnik. Do dziś nie wiem co to było ale realność zjawiska pamietam dobrze. Niektórzy tłumaczą to mimowolnymi ruchami ramion, ale nie wyjaśnia to niesamowitości uczucia ze masz do czynienia z jakąś zewnętrzną siła. A studni nie wykopaliśmy w końcu wiec nie wiem czy wodę dobrze zlokalizowałem czy nie.
W bliskiej mi miejscowości są firmy od studni artezyjskich, w których panowie chodzą z rozwidlonymi patykami i znajdują miejsce na wiercenie, a za efekty gwarantują i nie słyszałem o reklamacjach.
Traktuję to tak jak ryż kolorowy i inne zdrowe wschodnie potrawy sprzedawane wraz ze sporą porcją filozofii ezoterycznych. Ryż jem, filozofię odrzucam i nie zawracam sobie głowy szukaniem wyjaśnień. Bo na przykład zigguraty budowano gdy nie było jeszcze teorii wytrzymałości materiałów.