Pojęcia narodu nie wymyślił żaden starożytny filozof ani myśliciel okresu Oświecenia, a skromna kobieta, Sibusiso Gonde z wioski w Prowincji Limpopo. Od dziecka imponowała głosem, który sięgał najodleglejszych domków i dlatego mówiono o niej Uba Wuwu Zela, co w języku ndebele oznacza Ale Ona Ma Ryja.
Jej sława sięgnęła Johannesburga i pewien zaradny przedsiębiorca odwiedził jej wioskę, uważnie przyjrzał się kobiecie i wyprodukował w wielkiej, zaiste przemysłowej skali, instrument nazwany „wuwuzela” imitujący głos Sibusiso. Jego twór spotkał się z powszechnym uznaniem i wszyscy użytkownicy wuwuzeli czuli jedność i spójność i utworzyli naród.
Pomysł ten dotarł też nad Wisłę ale przyjął się w formie zmodyfikowanej w postaci odpalanych rac, bowiem lud te strony zasiedlający tak głęboko jest niemuzykalny, że nawet na wuwuzeli nie potrafi harmonijnie zagrać. Z racami, owszem, radzi sobie, dzięki temu powstał naród polski, który nie śpiewa, nie rozmawia (choć ma swój niegęsi język), ale co miesiąc odpala race i banialuki.
Właśnie jestem w trakcie lektury świeżo wydanej książki „Macierewicz. Biografia nieautoryzowana” Anny Gielewskiej i Marcina Dzierżanowskiego. Istna kopalnia wiedzy o opozycji w latach ’60, ’70, ’80 i IIIRP. Pouczająca i na swój sposób zabawna lektura. Jeden fragment:
(str. 48-49) W pierwszej połowie lat 70. wiele osób w środowisku Antoniego Macierewicza ciągle jeszcze żyje Marcem 1968 roku. On sam bierze wtedy udział w seminarium historycznym profesora Tadeusza Łepkowskiego. Sam profesor ma sławę osoby, która w 1968 roku rzuciła partyjną legitymacją. Macierewicz spotyka tam różnych niepokornych ludzi, między innymi radykalnie lewicowego dziennikarza i trockistę Zbigniewa Marcina Kowalewskiego.
– „Dużo rozmawialiśmy o zachowaniach ludzi w Marcu ’68. Między innymi, kto i na ile sypnął” – opowiada Kowalewski. – „Ja raczej byłem łagodny, powtarzałem: nie oczekujmy zbyt wiele od młodych ludzi, których z uniwersytetu zabrano nagle do więzienia i zastraszono. Antoni użył wtedy dziwnych słów: „Jak człowiek staje sam naprzeciwko ogromu państwa policyjnego, to nic dziwnego, że pęka”. Uznałem, że przesadza. Przecież w marcu wobec uwięzionych nikt wielkiej przemocy nie stosował. Trochę złośliwie postanowiłem sprowadzić Antoniego na ziemię.”
Kowalewski poznaje wtedy Antoniego z Ladislauem Doborem, brazylijskim politykiem i ekonomistą polskiego pochodzenia, który w Warszawie robi doktorat.
Po latach Dowbor zrobi międzynarodową karierę. Gdy w Brazylii zacznie się polityczna odwilż, wróci do kraju, napisze kilkadziesiąt książek, zostanie ekspertem ONZ, będzie doradzał brazylijskiej lewicy, w tym wieloletniemu prezydentowi Luli da Silvie. (…)
W latach 70., gdy mieszka w Polsce, Dowbor, mimo że ledwo przekroczył trzydziestkę, jest już człowiekiem po przejściach. Po wybuchu wojny jego rodzice uciekli z Polski do Rumunii, Francji, a potem do Hiszpanii. Później wyjechali do Brazylii. (…) W 1968 roku, gdy mieszkał już w Paryżu, pod wpływem anarchistyczna rewolucją został lewakiem.
Już jako komunista wrócił do Brazylii, gdzie w 1964 roku wojskowy przewrót zmiótł lewicowy rząd. Dowbor został wówczas głównym ideologiem Ludowej Awangardy Rewolucyjnej, miejskiej partyzantki walczącej z reżimem. Najpierw w 1968 roku, a także dwa lata później aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa Brazylii, trafił do więzienia.
W 1970 roku koledzy rewolucjoniści porwali w Rio ambasadora RFN-u. W zamian za jego uwolnienie reżim wypuścił 40 więźniów, w tym Dowbora. Brazylijski rewolucjonista o polskich korzeniach bez pieniędzy, butów, w podanej koszuli wyjechał do Algieru. Dwa lata później policyjne szwadrony śmierci zamordowały jego żonę.
– „Byłem w dużej mierze Polakiem, ale nie urodziłem się w Polsce ani jej nie znałem” – wspomina profesor Ladislau Dowbor, który w roku 1973 przyjechał do Polski robić doktorat. – „Polska bardzo mnie pociągała, chciałem poznać korzenie, ale też poznać realnie istniejący socjalizm.”
W Polsce spędza trzy lata, doktoryzuje się w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Jest zaskoczony, bo dla niego komunista to ktoś walczący o wolność, a prawica równa się reżim. W Polsce jest odwrotnie.
– „Ladislaua nazwaliśmy Władkiem” – wspomina Kowalewski. – „Kilka razy przychodził na seminarium profesora Tadeusza Łepkowskiego, na które chodziłem ja i Macierewicz. Jednak z Antonim bliżej się nie znali. Ladislau mieszkał w okolicach placu Szembeka, pojechałem do niego z Antonim na dłuższą rozmowę. Poprosiłem, żeby opowiedział o tym, jak go torturowali.”
Dowbor długo opowiada.
Najgorszy był „papuzi drążek” – żelazny pręt, umieszczony pod zagięcia kolan. Ciało ofiary wisi dwadzieścia kilka centymetrów nad podłogą, do tego dochodzą elektrowstrząsy.
Prądem najczęściej razi się uszy, zęby, język, palce i jądra. Przez gumową rurkę wprowadza się też do ust więźnia wodę pod ciśnieniem.
Podczas przesłuchania śledczy wkładają do odbytu karaluchy. Czasem do celi wrzucają dwumetrową kobrę.
Kowalewski:
– „Na Antku te opowieści zrobiły piorunujące wrażenie, ale rozgryzł moje intencje. „To, co zrobiłeś, to była manipulacja” – powiedział z pretensją. Ale już więcej w kontekście Marca nie mówił mi o ogromie policyjnego państwa.”
(str. 192)
„Antoni siedział (w sierpniu ’80) na zamkniętym sedesie i wygłaszał bardzo bojowe tyrady – wspominał po latach Kaczyński. – Jedną z nich zakończył słowami: „Niech mnie rozstrzelają!”.
– Dobrze, rozstrzelają cię. Ale na razie siedzisz na sedesie – odparła Hanka.”
Przez długi czas miałem na blogu linkę do „Rozbitej mozaiki” Dowbora. W pewnym momencie znikła z jego strony i nie sądzę, by to z jego inicjatywy. Przypuszczalnie wydawnictwo przypomniało sobie, że ma prawa autorskie. Wtedy oferowanie publiczne książki z mojego zbioru wydało mi się nieetyczne i zlikwidowałem linkę. Ale książka (po polsku lub po portugalsku) jest dostępna dla osób, którzy wyrażą zainteresowanie w emailu.
Pana Dowbora (mimo jakiejś wymiany maili) nie udało mi się spotkać, gdy był we Floripie jechał z jednego na drugie ważne spotkanie – szkoda.