Wrocław 1997

Czas na pokazanie zainteresowanym jak opowiadał o wrocławskiej powodzi mój przyjaciel, Karol Pesz. Nie obawia się gróźb i pozwów, bo od dawna jest w piekle (z pewnością tam poszedł, bo zawsze o księżach mówił „ta czarna zaraza”).

Wysłane w poniedziałek, 21 lipca 1997r.

Gdybym wierzył w cuda, to mniej więcej są te okolice. Powinniśmy być zalani. Nie jestesmy. Trochę szczęscia, mnóstwo ludzkiego wysiłku, chwilowa fluktuacja w polskim bezhołowiu organizacyjnym (fluktuacja w stronę „organizacyjnosci”), a głównie – katolicka pazerność na dobra. To jest w stanie przeważyć nad chaosem.

Nie wszyscy są tak szczęśliwi.

12 lipca, sobota.

Rano fala zmiotła Św. Katarzynę i Siechnice. Jeszcze dzisiaj (18) na kratach w oborach wiszą zwłoki potopionych zwierząt. Zostały zalane Traugutta, Krakowska, Kościuszki.

13 lipca, niedziela.

Woda wdarła się dalej do miasta. Piłsudskiego (dawniej Świerczewskiego) – 2 metry wody. Podjęto „heroiczna obrone dworca glownego”. Ta niedziela, to najgorszy dzień.

Na Sępolnie woda szła po workach 40 – 50 cm powyżej korony wałów. Potworny nurt i szerokość na setki metrow. Za wałami zalane Wojnów, Kowale (fabryka chemiczna), Swojczyce. Zalało Kozanów do wysokości pierwszego, miiejscami drugiego pietra. Pod wodą znalazły się Długa, Legnicka. W nocy na poniedziałek komunikat z Radia Wrocław: „Z sądu wojewodzkiego wypływają akta spraw. Płyną fosą”. Zaczęło zalewać Bibliotekę Uniwersytecką na Szajnochy.

Uratowano nową siedzibę KW, czyli Ostrów Tumski. Woda podchodziła pod Muzeum Narodowe i Panoramę Racławicką.

Na południu Polski uszkodzonych lub zniesionych ponad 200 mostów, zalanych już ponad pół miliona hektarów, uszkodzonych 1300 km dróg, kilkadziesiąt miast bez wody (w tym Opole i Wrocław), 46 ofiar śmiertelnych.

Rząd nie ogłasza stanu klęski żywiołowej. Deszczyk pada.

Rozmiar powodzi we Wrocławiu jest bezpośrednią konsekwencją polskiego rozumu i inteligencji socjalistycznego planisty. Niemcy nigdy nie planowali zasiedlania Wojnowa i Kozanowa. To właśnie były tereny zalewowe. Tak to oceniono po wielkiej powodzi w 1903 roku. Wezbrana rzeka ma tendencje do odwiedzania koryta, w którym płynęła kilkaset lat temu.

Owszem, byly gospodarstwa na tych obszarach. Ale według rozumu niemieckiego, a nie polskiego. Otóż pozwalano ludziom tam się osiedlać na następujących warunkach:

a) zdają sobie sprawę, że są na terenach, które w razie powodzi znajdą się pierwsze pod wodą;

b) nie płacą podatków, ale

c) w razie powodzi nie roszczą pretensji do żadnych odszkodowań.

Katolicki rozum aktualnych bonzów coś jednak dostrzegł. Zamierzano wysadzić kawałek wałów przed Wrocławiem (we wsi Łany) i odprowadzić na bok falę powodziową zalewając Łany, Kamieniec, Wojnów. Mieszkańcy Łanow stanęli na wałach i nie dopuścili. W pewnym momencie zażądali (ponoć) czeków in blanco z gwarancjami rządu i premiera Cimoszewicza. Woda już była w mieście. Mimo to wojewoda kopnął się do Warszawy i … przywiózł czeki wystawione in blanco – na pokrycie wszelkich, rzeczywistych, i jak można sądzić po polskim rozumie, również zmyślonych, szkód. Ale chłopstwu się odwidziało i wałow wysadzić nie pozwolili. No to padł tomograf, biblioteki, tysiące sztuk bydła, tereny wodonośne i jeszcze parę mało istotnych dla mieszkanców Łanow rzeczy.

Najgorzej jest bez wody. Plus świadomość, że ciągle wysoka fala oraz woda dookoła powodują, że nie działa kanalizacja. Jeszcze kilka dni i kanały się wyleją. Na Malczycach już zaczęto szczepienia przeciwko durowi brzusznemu i teżcowi. Zarazki tych chorób pływają w ilościach nadmiernych.

Jest szansa na dalszą powodź.

Dzisiaj (18 lipca) od czterech godzin leje. Ale nie pada, tylko naprawdę leje. Podobnie nad Czechami, którzy pewnie znowu zasilą Odrę. W tym deszczu pojechałem na rowerku zrobić objazd babć – czy nie trzeba im czasem przynieść wody, czy nie trzeba iść do apteki itd. Pod Zoo widziałem olbrzymie sterty brukowcow (na oko kilkaset metrow szesciennych). Jak siedziałem u matki Ewy to w lokalnej TV szedł jakiś idiotyczny serial południowoamerykański, a na dole ekranu przesuwał się napis <„Natychmiast potrzebna ładowarka do kamieni na wałach za ZOO”.

Jak wracałem (ściągnąłem spodnie, bo to ostatnie, i jechałem z gołymi nogami w zimowej, zielonej kurteczce z kapturem) w strugach deszczu na przejściu dla pieszych pod pocztą główną stałem kilkanaście minut. Przejechało około 300 samochodów. Żaden nie przepuscił przemoczonego, zziębniętego faceta na rowerku. Im jest sucho i ciepło. W niedzielę pójdą do koscioła i „przystąpią do stołu Pańskiego”. Katolicka swołocz.

Ludziska tutaj mają jeden kataklizm – powódź. Ja, w krótkim czasie, miałem dwa: papież + powódź. Toteż z radosnym Schadefreunde oświadczam dookoła, że ta powódź to jest „kara boska za papieża”. Istotnie, powodź jest wszędzie tam gdzie przebywała Najświętsza Osoba. Jak Osoba miała gdzieś się pojawić, to nie było żadnych problemów z forsą. Dawało parakomunistyczne państwo, dawał samorząd, dawało wojsko. Jak trzeba pomóc powodzianom – kasa już pusta i błaganie do Niemiec i Francji. Ot, Polaczkowie-katoliczkowie znowu przecwanili.

Powódź dopiero się zaczęła. Teraz nastąpi fala skutków popowodziowych. Jednym z pierwszych będą wcale liczne, jak sądzę, przypadki chorób zakaźnych. Drugim – drożyzna. Polscy „byznesmani” już sobie odbijają na przytopionych.

Najgorsze jednak mogą być skutki dalekosiężne.

Fala wody przychodzi i opada. Fala głupoty tylko się podnosi. Ten prymitywny, robotniczo-chlopski naród obwini teraz za dezorganizację okołopowodziową „komuchow” (choć, jako żywo, wojewoda wrocławski to zajebisty katolik, na przykład, i okazał się kompletnym zerem. Ale jest profesorem. To by wiele wyjaśniało.) W ten sposób we wrześniowych wyborach wzrosną szanse prawej strony polskiej „sceny politycznej”. A zważywszy, że kręgi przykościelne, to takie same świnie jak komuchy, a głupcy znacznie więksi – marnie widzę swoją przyszłość w tym kraju.

Trzy dni później.

Jak broniłem ZOO przed powodzią

Koło wpół do dwunastej w nocy z soboty na niedzielę, 19/20 lipca, w lokalnej TV komunikat: skarpa za ZOO jest coraz bardziej znoszona przez wodę. Potrzebni ochotnicy do pracy.

Istotnie, poprzedniego wieczoru wracajac z politechniki zobaczyłem na chodnikach przed ZOO sterty (na oko – objętość dwu wagonów towarowych) kamieni. Od chodników do miejsca, gdzie woda znosi brzeg jest ok. 300 metrów. Utrudniony dojazd dla ciężkiego sprzetu. Ciężka ładowarka i tak nie ma możliwości dojechania „w punkt”, wszak brzeg jest rozmiękczony. Toteż jednym z rozwiązań jest
łańcuszek ludzi szybko podających sobie kamienie.
Chociaż była noc, padał deszcz, a mnie łupało w dolnej części krzyża (nerki?) założyłem pelerynę, wysokie buty, wsiadłem na rower i pojechałem. Pod ZOO zobaczyłem jednego starszego człowieka o bardzo smutnej twarzy, który klęcząc pod krzakami wylewającymi się zza płotu wybierał ciężkie kamienie. Podjechałem do „budki dowodzenia” ustawionej przy bramie, gdzie wesoło gwarzyło sobie trzech rosłych, młodych facetów. Zapytałem czy mogę się do czegoś przydać.

– O, tak, tak – brzmiała odpowiedź. – Trzeba odrzucić te kilkanaście metrów kamieni od płotu dalej na chodnik, żeby ładowarka mogła je wziąć. Leżąc przy samej siatce, sa bezużyteczne.

W zasadzie, rozumowanie rozsądne. Poprosiłem o rękawice. Dostałem nowe bez żadnych kłopotów. (O czwartej rano, jak będę chciał je oddać, usłyszę ”A pierdolnij je pan byle gdzie!” W środku rękawice były suche i czyste. Mogły się jeszcze wiele razy przydać. Die polnische Wirtschaft).

Zabrałem się do roboty. Ten pan, który był przede mną, przyjechał z Bacciarellego. Lekarka zabroniła mu się schylać i przemęczać, ale… Z beznadzieją spoglądał na te kilka ton kamieni wzdłuż płotu, które na niego czekały. Toteż bardzo się ucieszył, że przyjechałem. Po jakiejś pół godzinie pojawiła się kobieta. W pelerynie, mała, ale żywe srebro. Przywiozła ciasto. Ale do roboty zabrała się ostro.

Po chwili przyszedł facio z budki proponując kawę albo herbatę. Olaliśmy go – przecież mamy pracować. Według nas liczy się każda chwila. Na oko, ze trzy tony kamieni odrzuciliśmy nadzwyczaj szybko.

Poszliśmy po „dalsze rozkazy”. Facet wynalazł nam jeszcze górę kamieni pomiędzy płotem ZOO, a wiaduktem przez ulicę. No, tam łyżka ładowarki moglaby się już dostać. Inna sprawa, że płot mógłby tego nie przeżyć. A płot przy ZOO „ ważna rzecz, zwłaszcza w kraju, gdzie katolicki naród jest w stanie ukraść wszystko „ od materiałów radioaktywnych, po węża boa.

Wkrótce pojawił się rosły młody chłopak. W czwórkę nie mogliśmy rzucac, bo byśmy się pozabijali rzucając kilku- lub kilkunastokilogramowymi kamieniami w deszczu, nocy, na ograniczonym kawałku terenu. Ten pan, który był pierwszy, poszedł do domu. Poczuł, że i bez jego pomocy sprawy potoczą się własnym trybem.

Odrzuciliśmy na środek chodnika i tę gorę kamieni. Poszliśmy więc po kolejne zadanie. I tu nastapiła konsternacja pierwsza. Nie bardzo wiadomo, co dalej z nami robić. A tu pojawił się czwarty ochotnik.

Po krótkiej naradzie jeden ze „służb” postanowił z nami iść. Niezbyt chętnie, ale koło mostu Zwierzynieckiego wojsko postawiło wartę i sami nie przedostaniemy się na zmywany cypel.

Poszlismy. Rzeczywiscie, koło mostu stały trzy ciężarowe stary wojskowe i dwu żołnierzy broniących dostepu przed „cywilami”, o których całą noc apelowały lokalne TV oraz radio. Z drugiej strony mostu nadeszła grupka pięciu innych ochotników. Nasz przewodnik oraz wartownicy ustalili, ze jeszcze nas wpuszczą, ale już nikogo wiecej „bo powstanie balagan”. Jeden z tych, co właśnie przyszli twierdził, że wyruszył o drugiej w nocy na błagalny apel Radia Wrocław, że teren ZOO jest już podmywany, na miejscu jest dwu żołnierzy, którzy pracują głodni od rana, a ochotników ani na lekarstwo. Okazało się, że nie dwu żołnierzy, tylko kompania, i nie od rana tylko od godziny 19 wieczorem. Precyzyjna polska informacja. Na tego typu informacjach od tygodnia oparta jest „akcja”, czyli „kontrolowane zatapianie”.

Pobrnęliśmy w nieprawdopodobnym błocie na cypelek. Reflektor
teatralny ustawiony w najgłupszym możliwym miejscu, oświetlajacy
środek nurtu, a nie miejsce, gdzie kamienie wymieszane są dokładnie z
błotem i trzeba je wydzierać z tego błota po omacku, trzy pochodnie
wbite w miejscach, gdzie i tak nikt nie pracuje i gromadka żołnierzy
w kapokach i innych gumowych ustrojstwach, tak znudzonych, że żal ich
bardziej niż zagrożonego ZOO.

Próbujemy ustawić się w jakiś łańcuch. „Dyrygent” usiłuje nam wmówić, że należy kamienie rzucać w TO miejsce, choć sensu w tym żadnego. Nurt jest tak silny, ze porywałby kamienie dwudziesto- i trzydziestokilogramowe. Ten gruz kamienny, który robił na mnie takie wrażenie składa się głownie z kamieni 2 – 5 kilogramowych. Dużych kamieni jest jakieś 20 proc. Ale ustawiamy się w dwa łańcuszki i zaczynamy wrzucać od samego brzegu, usiłujemy rozbudowywać „stały ląd”. Mimo, że po chwili pot zaczyna ściekać pomiędzy łopatkami, wygląda, że pracując bez przerwy do końca lipca zasypiemy jedną trzecią wrażego nurtu.

Na górze, na resztkach wału ustawia się inny łańcuszek. Widać, że nikt nad tym nie panuje, nikt nie ma pomysłu, a nawet jakby i miał, to przy pomocy kamieni, którymi silny żołnierz mógłby kaczki na wodzie puszczać niewiele tu można zrobić.

Łańcuszki ludzi powstają na zasadzie samoorganizacji – mechanizm jest, przypuszczam, podobny jak w reakcji Biełousowa-Żabotyńskiego. Niewielka jest różnica pomiędzy materią nieożywioną, a ożywioną.

Majster, który nas przyprowadził i który wydaje się tu najbardziej „kompetentny” zarządza powstanie długiego łańcucha, który zabrał by wielką górę kamieni z wału przegradzająca drogę ładowarce. Odnajduję się w takim układzie: na lewo żołnierz, potem młoda dziewczyna (bez rękawic bierze kamienie, których nawet nie ciężar, ale śliska powierzchnia pokryta błotem i żwirem jest główną cechą), ja, businesswoman, z którą odrzucałem kamienie od płotu, facet wyglądajacy na znajomego profesorka. Przy cięższych kamieniach omijamy kobiety, żołnierz podbiega do mnie, a ja przebiegam potem do nastepnego. Przy cieżkim kamieniu powstaje zawsze zamieszanie. Na końcu łańcuszka są żołnierze. Po pół godzinie pojawia się żołnierz z kawą i… dwoma kubkami. Muszę się ukryć w ciemności, żeby nie pić z tych kubków. Umykam na koniec cypla. Z tych setek kilogramów kamieni, które przerzuciliśmy nie ma śladu. Ci żołnierze mają niby coś budować, przypuszczam jednak, że po prostu ciskają te kamienie we wściekły nurt, który znosi je w jakieś spokojniejsze miejsce. Jestem juz kompletnie przemoczony (pelerynę ściagnąłem znacznie wcześniej, bo ograniczała ruchy) i widzę, że biorę udział w jakimś surrealistycznym spektaklu.

Pracujemy jeszcze z pół godziny. Ze dwa razy przyjeżdża ładowarka. Raz przywozi trochę kamieni, raz worki z piaskiem. Potem znowu kawa, znowu kręcenie się bez sensu, żołnierze biorą się za jakąś działalność tylko wtedy kiedy cywile zanikaja, nie ma żadnego oficera, ani nikogo, kto by miał jakiekolwiek rozeznanie, po co to wszystko i co się będzie działo dalej.

Przyjeżdża ładowarka po raz trzeci. Znowu parę worków z piaskiem. Wysypuje i zaczyna przedziwny taniec na rozmiękczonej powierzchni wału. Jeździ do przodu i do tyłu, zbiera po parę kilogramów kamieni i błota i podnosząc wysoko łyżkę groźnie nią potrząsa po czym wysypuje zawartość przed siebie. Wszystko to w świetle teatralnego reflektora. Największe wrażenie robi na mnie widok metrowej średnicy zabłoconych kół, na których wielotonowy smok przesuwa się o milimetry od trójnogu delikatnych drutow z zamocowanym reflektorem. Majster krzyczy, wojsko krzyczy, ludzie komentują, ładowarka w coraz szybszym tempie jeździ bezmyślnie do przodu i do tyłu wyjąc potwornie silnikiem i oddala sie od płotu niebezpiecznie balansując na krawędzi ostro opadającego ku rzece wału. Niżej stoją ludziska. Czy oni nie widzą, że maszyna może w każdej chwili przewrócić się na nich?? Co robić z ludźmi, którzy stracili instynkt samozachowawczy? Też krzyczeć? Na szczęście (albo rozmyślnie) w momencie kiedy środek ciężkości ładowarki znalazł się poza krawędzią wału maszyna oparła się zadem o drzewo. I znieruchomiała. Jeszcze dwa czy trzy razy kierowca usiłowal „dać do tyłu”, ale inni go namówili, żeby
zrezygnował. Przyjedzie druga, zaczepią i wyciągną. Godzina spokoju. Jest już dobrze po trzeciej. Niebo szarzeje. Za chwilę będzie świt.

Cywile powoli wymykaja się. Wojsko z ulgą szuka miejsc, gdzie można się oprzeć i podrzemać. Wszelka aktywnosc ustała. Woda szumi i podmywa brzeg. Po naszych wielogodzinnych „staraniach” nie ma śladu. Oprócz ładowarki zawieszonej na drzewie i usuniętej kupie kamieni. Czy tego samego nie można było zrobić mniejszym kosztem i wysiłkiem? Powoli brnę po omacku przez błoto, dwa razy o mało nie spadam w dół z wału i kontempluję wszelkie opinie o nieuleczalnej głupocie Polaków.

21 lipca

Coś się jednak ruszyło. Od popołudnia w niedzielę i dzisiaj cały dzień (poniedziałek) ciężkie śmigłowce transportowe podlatują nad jaz i zrzucają jednotonowe ładunki kamieni. Przez czas spędzony przeze mnie przy komputerze wrzucono juz kilkanaście ton (dalej mogą być te kamienie do puszczania kaczek).

Może nie dojdzie do tego co w Opolu. Hipopotam opolski wylazł na brzeg w jakiejś podopolskiej wsi, ale jak zobaczyl katolickie gęby polskiego chłopstwa, to mu się wodą powodziową odbiło i zdechł. Widziałem w TV, jak jego zewłok spadał z wywrotki w towarzystwie nadpsutych krów.

Wielki zbiornik w Mietkowie (zbudowany na Bystrzycy w czasach, kiedy Ciebie już tu nie było) wstrzymał wodę pierwszej powodzi, ale okazał się za mały, jak wezbrała przepływająca przez niego Bystrzyca. Muszą zrzucać takie ilości wody, że części Wrocławia, których nie zalała Odra muszą się poddać wodom Bystrzycy i Strzegomki. Nie od dzisiaj wiadomo, ze przed powodziami najskuteczniej broni rozbudowany system małej retencji, niewielkich siłowni wodnych, młynów, a nie jeden „wielki” zbiornik. Wielki, to on może być jak jest sucho.

To na razie. Mam dość powodzi.

4 myśli na temat “Wrocław 1997

  1. Przez gromadkę prymitywnych ludzi ze wsi ,tyle strat … kataklizm okropny,150 czy tam ile …buntowników z rolnych ziem zalewowych ,przeciw setkom tysięcy ludzi…mam nadzieję że karma wróci do tych …nie wiem…nawet jak ich nazwać…jak napisać…czyje po obejrzeniu serialu gniew…może się mylę…nie wiem…ktoś wytłumaczy czy jednak garstka przepraszam za wyrażenie „wieśniaków” miała tu jakiekolwiek racje…

  2. Myślę, że nie rzecz w tym, że byli prymitywni (a czy byli? Nie wiemy nic o nich), ale w ich egoizmie. Żadnej mentalnej więzi z mieszkańcami Wrocławia.

    A władze też się popisały. Przy zupełnych drobiazgach umieją słać oddziały policji do rozpraszania tłumu, ale taka decyzja mogłaby zostać źle widziana przez część wyborców…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s