Niedawno pan Jarosław Kaczyński zapewniał publicznie o swoich głębokich związkach z katolicyzmem. Uwierzę mu, jesli zdoła publicznie, bez wielotygodniowego treningu, bez suflera, wydukać „Ojcze Nasz”.
Nim to nastąpi, pozostanę w przekonaniu, że zwracając się do Boga przekazuje mu partyjne polecenia.
Zastanawiam się, jak najbardziej poważnie, czy główny protagonista tej niekończącej się opery mydlanej zasługuje na ilość uwagi i czasu, które mu (chcąc nie chcąc) poświęcamy. I nie znajduję zadowalającej odpowiedzi.
Jak to chcąc nie chcąc? Uwielbiając. Czegoś takiego jeszcze w Kraju nie było. Od czasu Dyzmy.
W związku z tym, że od czterech miesięcy przebywam na wygnaniu w kraju wiadomo jakim to chyba zmieniła mi się perspektywa. Trwale. Na polskiej prowincji życie toczy się, jak się toczyło. Zaglądasz w okienko medialne: Kaczyński. Spoglądasz przez okno: brak Kaczyńskiego. Dysonans. Ale można z tym żyć.
Od religii do wiary jak od butelki do napoju przeciez.