Parę razy rozmawiałem tam z ludźmi mającymi pomysły na rozwijanie tak regionu jak i własnej kasy. Udawało im się. Ktoś w takim zakątku zmontował prywatny ośrodek ze studiami doktoranckimi z jakiejś dziedziny prawa, przyciągnął warunkami pracy świetnych specjalistów na wykładowców, szybko stali się znani i cenieni w całej Brazylii. Inny człowiek opracował technologię wyciągania miąższu z bardzo egzotycznych owoców i eksport do Europy przyniósł zatrudnienie kilkudziesięciu pracownikom. I zaciekawił mnie projekt dwóch młodych weterynarzy otwierających za miastem bardzo nowoczesny ośrodek, z pewnością użyteczny w okolicy, gdzie pogłowie jest większe niż zaludnienie. Chętnie więc przyjąłem ich zaproszenie na wieczór z piwem i frytkami w miłej restauracji na świeżym powietrzu.
Byłem w tym kraju w pewnym okresie świadkiem eksplozji małych przedsiębiorstw. Otwierały się jak w Polsce pęki bzów w maju – na ogół rodzinne inicjatywy, oparte na wierze, że się uda. Bez analizy rynku, konkurencji, bez pieniężnego oparcia – z milionów ich tylko 20% przeżywało pierwsze dwa lata. Ale tu rzecz wyglądała solidnie.
Chłopcy byli dobrze wykształceni, znali języki (a z podróży nieco i europejską kulturę). Dobre lokalne rodziny były tu podstawą. Ojciec jednego z nich wyłożył pieniądze na teren, budowę i aparaty. Ojciec drugiego odgrywał pewną rolę w lokalnej polityce, więc reklama z ucha do ucha miała działać lepiej dla nowego ośrodka niż program telewizyjny.
Usadowili się nieco za miastem, więc nie powinni mieć kłopotów z narzekającymi na hałasy sąsiadami, a teren był bliski skrzyżowania dwóch najważniejszych w tym stanie szos, dotarcie tam z odległych gospodarstw było łatwe i szybkie. Co najważniejsze, widać było ich przekonanie, że ten projekt musi wypalić. Umieli rozmawiać z ludźmi z okolicy. I nie powinno być między nimi rywalizacji, żeniąc się prawie w tym samym czasie z dwoma dziewczynami, kuzynkami, stawali się też razem rodziną.
Później przyjaciel potwierdzał mi w rozmowach, że pracują ciężko, zyskują
uznanie będąc do dyspozycji gospodarzy i ich zwierząt także nocami –
oczywiście cena za takie usługi jest wyższa, ale opłaca się chronić trzodę
przy nieuniknionych czasami kłopotach.
Potem miałem inne zajęcia i nie zaglądałem do owych sympatycznych stron, aż pewnego dnia usłyszałem, że wszystko się rozleciało. Lud był przyjazny i otwarty, ale nie we wszystkim. A ponadto obie żony nie zamierzały niczego wybaczyć.
Nie martwiłem się losami żon – ładne, młode, z pewnością potrafiły ułożyć sobie życie z innymi partnerami, ale myślałem, że szkoda, że ich mężowie od razu tak solidnie (i skutecznie) potraktowali małżeńskie obowiązki. Cóż, dla ich dzieci historia o tatusiach zapewne ciążyła przez długie lata.
Urzekła mnie ta historia, choć jednak niekoniecznie. Jest długi, interesujący wstęp, napisany zgodnie z kanonami najlepszej literatury, a potem – trzask! prask! – w dwa akapity się to kończy, pozostawiając wiele więcej pytań niż odpowiedzi. A czytelnika w niedosycie – czego nie zamierzały wybaczyć obie żony, w czym jednak przyjazność i otwartość ludu się nie zamanifestowała, jaka była ta historia o tatusiach, co to miała dzieciom ciążyć przez długie lata, i – przede wszystkim – o co w tej całej historii chodzi.
Wiem, że czasami brak puenty jest najlepszą puentą, ale tutaj to nie najlepiej działa. Trochę to wygląda jakby autor zasiadł do dłuższej formy, ale w którymś momencie został gwałtownie odwołany do jakichś obowiązków domowych (albo, banalnie: „obiad stygnie!”).
Rozwinięcie mogłoby prowadzić narratora do zajmowania pozycji w społecznej kwestii, o której ostatnio już jest zalew reportaży i utworów literackich. I po której by nie stanął stronie, ciężkiej doli pracowitych, a przystojnych gejów na prowincji – czy rozbijanych rodzin przez libertyńskie zachcianki egoistycznych młodzieńców, niczego by nowego czy mądrego dodać nie potrafił. Została tylko anegdota, że los przedsiębiorców zależy od obyczajowości społeczeństwa.
To ja jestem jednak zupełnie niewinny, skoro mi taki obrót spraw (pomimo niezawoalowanych sugestii) wcale do głowy nie przyszedł.
Gdy przed laty, za mego pobytu we Francji, panienka usłyszała, że nie, nigdy nie miałem doświadczeń z mężczyznami, nie zarzuciła mi niewinności a nienowoczesność. Więc może zaakceptuj, że i Ty jesteś nienowoczesny?
Można być tolerancyjnym, ale żeby od razu akceptować nienowoczesność i jeszcze się z nią obnosić?
Ja się z nią nie obnoszę, ona we mnie siedzi! I chętnie bym się zapisał do jakiegoś klubu tradycjonalistów ale próby zniechęcają, bo mnie wyrzucają, bo albo hołubią czystość etniczną (a ja nie mam tylko genów Papuasów), albo wielbią jakieś dziewice, a ja wolę panie z doświadczeniem.