Ale pewna znajoma mawiała, że oczywistości trzeba powtarzać, na przykład „dzień dobry” czy „dziękuję”. Pamiętając o tym rzekę: dzień dobry, dziękuję za uwagę i oto co mam do powiedzenia.
Para słów reklama – informacja przypomina mi kłopoty językowe z parą biurokracja – administracja. Jeśli odliczyć chcących nicować i przenicować wszystko, nie ma zasadniczych sprzeciwów co do administracji. I z przyjemnością myśli się, że w Stanach nie mówią „rząd Bidena” a „administracja Bidena”. Właśnie po to robi się w świecie (którego walory cenimy) publiczne wybory, by mieć ludzi, którzy dobrze administrują, a nie rządzą, czy – co gorsza – rządzą się. A gdy nie potrafią tego robić, zdają się na wyciągane z lamusa zakurzone zasady i pozornie jest porządek, ale na ogół zostaje nieznośna i zła dla obywateli biurokracja.
Słowo „reklama” nie ma przyjemnego pochodzenia, wywodzi się od wrzasku, ale przeciwstawienie go „informacji” prowadzi na manowce. Lepiej by było zestawić je z „powiadomieniem”. Chyba dziś w Kraju niewiele osób pamięta (czy wie), że reklama wjechała do peerelu na rydwanie obleczona zwrotem „reklama jest dźwignią handlu”.
Może to i prawda, ale uprzednio nie mówiono czy dźwignia jest potrzebna i czy należy poddźwigiwać. A nawet wręcz odwrotnie, system spłat ratalnych (poza składkami na budowę Gmachu Partii) był źle widziany. Rozumowanie było proste: mająca raty do spłacenia klasa robotnicza traci wolność działania, bo boi się utraty pracy. Ale jacyś ekonomiści, magicy z partii, pstryknęli palcami i w nowym świetle okazało się, że raty są dobre.
Chwilka naiwnego zastanowienia się: a jak nie raty, to co? Zbieranie pieniędzy w banku przez lata, aż uzbiera się wystarczająco? A w międzyczasie pieniądz leży sobie i leży i leży… Nic w tym złego, ale u kogo on leży? W Bankach, w które by się wierzyło jak w Bozię, ale czy (jak z każdą niemoderowaną wiarą) to dobry pomysł? I tylko rządy by mogły wydawać pieniądze, których jeszcze nie mają?
Rzucanie się z wielkimi zamiarami w przyszłość było, jest i będzie. Jedni będą potrzebowali wybierać się w odległe krainy, inni w niewyobrażalne uprzednio koncepty technologiczne czy społeczne, jeszcze inni w posiadanie (cokolwiek w istocie oznacza tu czasownik „mieć”). Ograniczanie tych chęci, usztywnianie roli społecznej, było jednym z ważnych powodów, które doprowadziły do upadku np. Cesarstwa Rzymskiego. Raty to ciekawy pomysł, dopóki nie biorą się zań specjaliści od chachmęcenia – jak w bankach USA przed rokiem 2008 gdy wymyślili pieniężną perpetuum mobile czy w Polsce gdy zagrano z kasą średną klasy średniej w bambuko nazywane „kredytami we frankach”.
No więc powiadamianie o dobrach czy usługach to świetny pomysł. Może nadmiernie rozhuśtuje pożądania i ochoty, ale po to jest wychowanie w domu i nieco w szkole, by uczyć jak nad tym panować. I pośrednicy między szukającym a oferującym robią dobrą robotę – prasa, radio, tv, internet, słup i płot, ale…
Najważniejsze „ale” nie tkwi w prawdziwości oferty, bo tego prawie nie da się ustalić. Jeśli producent myśli, że jego proszek do prania jest najlepszy na świecie, to jak i dlaczego zabraniać mu mówienia o tym? Tu, jeszcze raz, miejsce do działania przy wychowywaniu młodych ludzi. Są dwa inne, bardzo poważne „ale”.
Pierwsze, z nadmiarem. Są pisma i są portale sieciowe wyglądające prawie jak katalog świątecznej wyprzedaży. Inteligentny czytelnik wymiotuje na to i po sprawie. Niestety…
Niestety jest drugie, poważniejsze „ale”, dotyczące minowania wiary w sens słów, zasad i instytucji. Coś rozpowszechniającego się coraz bardziej, przekierowującego masy ludzi do wiary w bzdury małe, średnie i olbrzymie. Przekonywanie reklamą, że grupy ludzi zwanych „specjalistami” ukrywają prawdę.
Jak często widzimy oznajmienia zaczynające się w stylu:
– lekarze nie mówią o tym, że…
– mechanik nie chce ci tego pokazać…
– prawie nikt nie wie o tym…
– ukrywali przed tobą tę wiedzę (nawiasem, kretyni piszący to używają najczęściej słów „tą wiedzę”)…
itp., itd.
No tak. Skoro są międzynarodowe i potężne konspiracje lekarzy, inżynierów, historyków, dietetyków, to w potrzebie komu można zawierzyć?
Rydzykom i Trumpom, rzecz jasna.
Przy okazji: ta pani ma mały móżdżek, ale w kredyty we frankach nie uwierzyłaby.
W moim rozumieniu reklama kieruje się priorytetem wypromowania/sprzedaży/”wciśnięcia” danego produktu, a relacja z prawdą jest sprawą drugorzędną, stąd dla pewnej liczby osób reklama spełnia rolę antyreklamy gdyż im reklama szersza czy głośniejsza tym bardziej podejrzliwie przyglądać się będą obiektowi reklamowanemu.
Informacja natomiast ma podawać prawdę (w staroświeckim rozumieniu – zgodność sądu z rzeczywistością). I tak, chcąc coś kupić, robimy research przeszukując wiarygodne źródła, a omijając reklamy.
Orm, wolałem mówić o powiadomieniach, nie o informacjach, bo informacje (a sprawa ich prawdziwości to dodatkowa komplikacja) może dotyczyć wielu spraw nie rozważanych przez reklamy. Oczywiście wiesz o tym, więc przyjmując od zgodliwej (staroświeckiej?) strony Twoje uwagi dodam, że wchodzi tu i inna trudność ukryta w zwrocie „chcąc coś kupić”. Oczywiście, szukamy informacji, nie reklam, ale co z produktami i usługami, o istnieniu których nie mieliśmy żadnego pojęcia? Nie zżymam się na reklamy ich dotyczące o ile nie wpierają mi, że bez tego moje życie było niepełne, a przyszłe życie będzie niemożliwe.
Powiadamianie o dobrach i usługach to zapewne świetny pomysł, ale żeby można było uznać że to takie dobrodziejstwo to najpierw należało by spytać obie strony tej relacji (powiadamiający i powiadamiany) czy są zadowolone ze stanu rzeczy i zgadzają się na kontynuację. I jeszcze (choć może to jest zbędne przy satysfakcji osiągającej 110%), można by też się upewnić czy jest w ogóle opcja wypisania się.
Dzięki, Andsolu, za zgodliwe przyjęcie mojej wypowiedzi. Cóż, jeśli mam do czynienia z czymś czego potrzebuję – czy to publikacja czy nawet para butów zawsze wykonuję research zbierając opinie ; w przypadku publikacji zawsze zaczynam od bibliografii szukając znanych mi z rzetelności pozycji, w przypadku butów konsultuję się z ludźmi takie noszących a znanych mi z rzetelności. Teraz się podłożę – przez ostatnie kilkadziesiąt lat jakoś nie spotkałem się z sytuacją w której byłoby coś mi przydatne i pożyteczne a ja nigdy o tym nie słyszałem; pewno mam zbyt sztywno zdefiniowane czego potrzebuję a czego nie i to bezwzględnie realizuję.. Do tego zbyt wiele reklam jest dla mnie wręcz obraźliwych, bowiem traktują mnie paternalistycznie z pozycji takiego, co to wie, co dla mnie lepsze. A na to jestem wręcz uczulony, za dobrze pamiętam lata tzw. stalinowskie i potem zresztą też, kiedy to lepiej wiedzący mając władzę usiłowali rządzić moimi zainteresowaniami czy potrzebami.
Widzę jak reklamy wypromowywują podlejsze produkty czy np. niższych lotów tzw. muzyków (?) popularnych. A to, co wartościowe, jakoś siedzi w kącie. I nota bene reklamy nie potrzebuje. Opcja statystyczna vs. opcja normatywna ?
Nie mam zwyczaju kupowania czegoś przez przypadek, bo mi się nagle spodobało. Zawsze zakup jest wynikiem starannego researchu.
Przepraszam za rozwlekły wpis, załączam serdeczne pozdrowienia